Łączna liczba wyświetleń

piątek, 21 lipca 2017

U schyłku dnia



Różowa poświata zachodzącego słońca,rzuca się cieniem na klacz i żrebiątko,zbiegające z pastwiska w kierunku stajni.
Podobne obrazki mam w pamięci i wracam do nich z przyjemnością.Taki miał być właśnie ten widoczek.Mały,przyjemny w odbiorze,budzący miłe skojarzenia.
Malowany jest farbami olejnymi na blejtramie o wymiarach ok40x30cm.Zdaję sobie sprawę z tego,że do dzieła sztuki mu daleko,ale lubię sobie na niego zerkać:)
Przepraszam za jakość zdjęć.Choć próbowałam na wszelkie sposoby nie udało mi się przekonać aparatu,by spojrzał na mój obrazek swoim życzliwym okiem;)













































Obiecałam poopowiadać troszkę o mojej końskiej pasji.Myślę,więc,że najlepiej będzie,gdy zacznę od początku,czyli od momentu,gdy po raz pierwszy obejrzałam w telewizji film pt. "Karino".Miałam wtedy 4 no może 5 lat,ale dokłądnie pamiętam,jak przeżywałam każdy odcinek.Potem już nie interesowały mnie żadne inne zabawki,jak tylko te mające postać konia.Wtedy też powstały pierwsze obrazki,przedstawiające te zwierzęta.
Nie było dnia,bym nie wierciła mojemu dziadkowi dziury w brzuchu,by wreszcie kupił konia.Tyle się nasłuchałam o jego wcześniejszych przygodach z końmi,że nie widziałam powodu,abyśmy i teraz nie mogli mieć własnego.
Nie bez przyczyny,wszyscy mi powtarzali,że dziadek,gdyby mógł,to by mi gwiazdkę z nieba dał.Na wymarzonego konia nie musiałam długo czekać.Pewnego dnia,nic mi wcześniej nie powiedziawszy,przyprowadził moje wymarzone zwierzę,które okazało się jednak nie takie wymarzone.Było wyjątkowo narowiste.Koń co chwila stawał dęba i żeby wszedł do stajni,potrzebował asysty kilku rosłych mężczyzn i chusty zakrywającej oczy.
W moich oczach zaś,dziadek zobaczył tak wiele rozczarowania,że już następnego dnia wymienił dzikusa,na skrajnie inną,zarówno charakterem jak i wiekiem,klacz.
Gniada Lota mimo,że czas odcisnął na niej swoje piętno,miała budowę ciała,która podkreślała jej szlachetne pochodzenie.W młodości musiała być wyjątkowo pięknym koniem.Mnie zaś oczarowała swoją nezwykłą łagodnością.
Jako że początkowo nie mieliśmy własnego wozu,pożyczaliśmy od sąsiada.Dziadek chwytał swoją mocną,spracowaną dłonią moją małą rączkę i razem szliśmy polną,piaszczystą drogą,a za nami,jak najwierniejsza psina,szła Lota.Szła lużno,bez kantara,z łbem lekko opuszczonym,tempem całkowicie dostosowanym do naszego.Zaprzężona do wozu,utrzymywała równie wolny chód,co sprawiało,że jechaliśmy w nieśpiesznej atmosferze,w ciszy i spokoju.Najbardziej lubiłam powroty.Na wozie pełnym skoszonej trawy,której zapach uwielbiam do dziś.A jak się mięciutko siedziało na takim posłaniu...ach,to były czasy...Z rozrzewnieniem wspominam tamte dni
Lota była tak posłuszna i spokojna,że dziadek pozwalał jej luzem chodzić wokół obejścia.Pasła się więc tam gdzie chciała,zjadała ile chciała i zawsze,u schyłku dnia, wracała do domu:)Pamiętam jak stała przy bramie i czekała cierpliwie,aż ktoś przyjdzie i jej otworzy.Nigdy nie zdarzyło się,by klacz nie wróciła,ba...ona ani razu nie oddaliła się zbytnio od domu.
     I tak mijały lata.Koni przybywało,jedne odchodziły,pojawiały się nowe.Ja chodziłam już do szkoły,więc miałam mniej czasu na przebywanie wśród nich,ale w każdej wolnej chwili pędziłam do stajni.Lubiłam je podkarmiać smakołykami,czyścić,po prostu być z nimi.Z żadnym jednak nie nawiązałam takiej przyjażni jak z Myszką,małą krępą,gniadą,2-letnią klaczką.Ja miałam już wtedy 11lat.Zaufała mi jak nikomu innemu.Dziadek oswajał ją z uprzężą,uczył chodzić w zaprzęgu,ale nic nie mogło odbywać się beze mnie.Gdy ona poznawała nowe sytuacje,tam musiałam być obecna.Wtedy była spokojna i wiedziała,że nic jej się nie stanie.Lubiła wtulać we mnie swój łepek i
wyciszała się w jednej sekundzie.Kochana była bardzo.
Niestety,niedługo dane mi było cieszyć się nią.Zachorowała na skręt jelit,częstą przypadłość u koni i bardzo niebezpieczną.Nie dało się jej uratować.Przeżyłam to rozstanie bardzo boleśnie.Gdy odchodzi ukochane zwierzę to żal jest nie mniejszy niż wraz z odejściem bliskiej osoby.
   Dopiero po kilku latach udało mi się znowu znależć przyjaciela w koniu,który tak jak Myszka,zaufał mi bez reszty.Był to koń sąsiada,dopiero co zakupiony.Klacz 6-letnia,zaniedbana jak mało która.Po jej zachowaniu widać było,że poprzedni właściciel nie szczędził jej ciężkiej ręki,albo i co gorszgo-strach pomyśleć.Strach też był wielki,aby zbliżyć się do niej,bo zaraz kładła uszy po sobie i "rzucała" się do gryzienia jak wściekły pies.Potrafiła pogrozić też kopytem.Żartów nie było.Nowy właściciel czuł się wobec niej lekko bezradny.My akurat mieliśmy "na stanie":) tylko młodego ogierka Korana,który do żadnej pracy się jeszcze nie nadawał,a ukoszoną trawę trzeba było przecież wozić.Dziadek zaproponował więc,że wzamian za jej wyżywienie,weżmie klacz do siebie,by chodziła w zaprzęgu.Szczerze powiem,wtedy sobie tego nie wyobrażałam.Dziadek jednak powoli przekonywał ją,że to nic strasznego.Czując jego zdecydowanie i cierpliwość,pozwoliła się zaprzęgać,ale nic więcej.Gdy tylko ktoś próbował się zbliżyć na odległość paru metrów,kładła uszy i wyciągała szyję do przodu,co miało znaczyć,że jest gotowa gryżć.Nazwaliśmy ją Bunia.
Były piękne,ciepłe wiosenne dni,zbliżało się lato,więc nasza Bunia całe dnie spędzała przywiązana do wozu pełnego trawy,który sama przyciągnęła.A mnie coś ciągnęło do niej.Nie potrafiłam przejść obok tego konia spokojnie.Każdą wolną chwilę spędzałam siedząc na wozie i dotrzymując towarzystwa Buni.Czasem czytałam książki,czasem tak po prostu siedziałam i ją obserwowałam.
Klaczka przyzwyczajała się do mojej obecności,przestała czuć jakiekolwiek zagrożenie z mojej strony,sama zaczęła szukać mojej obecności,wodząc za mną wzrokiem,gdy odchodziłam.
Gdy wracałam i siadałam obok niej,przybliżała się w moją stronę.No i wreszcie któregoś dnia pozwoliła się pogłaskać,nie dając przy tym jakichkolwiek oznak,że sobie nie życzy.Następne dni były podobne.Starałam się powolutku zmniejszać dystans,ale nigdy nie robiłam nic,czego by nie chciała.Gdy np. głaskałam ją zbyt długo,ona lekko odpychała mnie pyskiem,od razu przestawałam.
Zauważcie,że nie próbowała ugryżć,a jedynie delikatnie odsuwała mi dłoń.To był ogromny krok poczyniony w dobrym kierunku.Póżniej było już z górki:) Gdy tylko mi pozwoliła,ja zabrałam się za doprowadzenie jej zmatowiałej sierści i skołtunionej grzywy,do porządku.Tak się temu poddała,że jej właściciel nie mógł uwierzyć,iż ma tak ładnego konia:)Podobnie jak nie mógł uwierzyć,że udało się to mi-takiej małej chudzince:)Prawdę powiedziawszy,też byłam z siebie dumna,ho i to jeszcze jak!
Z wystraszonego i ogupiałego zwierzęcia,które tak panicznie broniło się przed człowiekiem,Bunia stała się spokojnym,zrównoważonym koniem,z pełnym miłości i zaufania wzrokiem.Trudno byłoby mi to sobie wyobrazić,gdybym sama tego nie widziała.Wspaniale doświadczyć czegoś takiego!
Wiele mnie w jej zachowaniu fascynowało.Zadziwiała mnie raz po raz.Opowiem Wam dwa z wielu takich zdarzeń.
Jedno z nich miało miejsce w letni,upalny dzień.Mimo,ze chwilę wcześniej przeszła burza,to nie przyniosła zbawiennego chłodu.Ja ubrana tylko w leciutką sukienkę,w bosych stopach,wskoczyłam na Bunię,by pojeżdzić polnymi dróżkami.Jechałam na oklep (bez siodła),w rękach trzymając prowizoryczne lejce,zrobione ze sznurka.Była to spontaniczna przejażdżka,więc cały ekwipunek nie był tu najważniejszy.Bunia szła stępem,czasami wdeptując w małe kałuże,powstałe po letnim burzowym deszczyku.Na jednej takiej niepozornej kałuży,klacz poślizgnęła się.To były ułamki sekund,zamarłam,w głowie przemykało milion myśli.Czułam jak Bunia upada na kolano,następnie przechyla się na bok.Strach pomyśleć,co mogłoby się stać,gdybym wtedy zsunęła się z jej grzbietu.
Wczepiłam się w jej grzywę jak kot,leżałam właściwie na jej szyi.Nagle Bunia zmobilizowała wszystkie swoje siły,aby podnieść ugiętą nogę i wstać na cztery kopyta.Zapomniałam wcześniej dodać,że był to koń zimnokrwisty,duży i bardzo ciężki.To był nie lada wyczyn ze strony Buni.Ona jakby wiedziała,że jest za mnie odpowiedzialna i musi zrobić wszystko,by nie stała się tragedia.
Wiem,że brzmię niewiarygodnie,że wygląda to jak mocno naciągana historia,by wzruszyć czytelnika.Ja naprawdę niczego tu nie ubarwiłam.Do dziś nie mogę zapomnieć o tym co się wtedy stało.Czasem na zwierzę można liczyć bardziej niż na człowieka.
Druga sytuacja z jej udziałem,której nie sposób zapomnieć miała miejsce już przy końcu naszej
"znajomości".Jej właściciel postanowił,że ją sprzeda.Nie było nas stać na jej kupno.Poprzestańmy na tym,bo co do reszty,nie ma co się dalej rozwodzić-ciężko było i tyle.Gdy przyjechali kupcy i próbowali "zachęcić" Bunię by weszła do samochodu przewożącego zwierzęta,w niej odezwała się dawna natura.Gryzła,kopała,wierzgała.Kupcy zrezygnowali.Gdy tylko podeszłam by ją zaprowadzić z powrotem do stajni,uspokoiła się momentalnie i znowu była sobą.Ale to nie koniec historii,happy endu nie będzie.Podczas tej histerii,Bunia okulała.Weterynarz zapisał maści i kazał robić okłady.
Ten obraz często staje mi przed oczyma.Masowałam jej nogę,a ona mimo bólu nie protestowała.Co chwilę tylko zerkała na mnie ufnie i nozdrzami lekko dmuchała mi we włosy.Takiej więzi jaką z nią miałam nie da się opisać słowami.Koniec smutny,ale tak to już się w tym życiu plecie- okrutnie czasem,a czasem pięknie.




Oto Bunia właśnie-ta grubiutka:)Uwielbiała zajadać się świeżo skoszoną trawą.






      Po kilku latach dane mi było spotkać jeszcze jednego wyjątkowego konia ,pod zupełnie innym względem niż Bunia,co prawda,ale też miał fascynującą naturę.A była to Alma.Niewysoka klaczka,maści srokatej.Najlepsze lata młodości miała już za sobą,ale wciąż była pełna wigoru.Może nie na pierwszy rzut oka,ale potrafiła pokazać gorącą krew.
Alma chodziła wcześniej pod siodłem w szkółce jeżdzieckiej.Umiejętności miała:),w odróżnieniu do mnie-jeżdzącej wyłącznie na "wio":)))Nigdy nie pobierałam fachowych lekcji jazdy konnej,a jazda na łydkę czy prawidłowy dosiad były mi obce.Alma-stara wyga,wyczuła to od razu.A moją niepewność wykorzystywała na każdym kroku i ...robiła ze mną co chciała.Czasem jak miała dobry dzień to mnie wiozła,a innego dnia kręciła się w kółko,albo nisko spuszczała łeb,by się mnie pozbyć,bo akurat nie miała najmniejszej ochoty na małą choćby przejażdżkę.Nawet trochę zwątpiłam czy ona faktycznie pracowała w tej szkółce jeżdzieckiej.Traf chciał,że nadarzyła się okazja i Almę dosiadł pewny swoich umiejętności,jeżdzieć.Okazało się,że Alma jest świetna,a to znaczyło,że ja...do kitu:)
W miarę upływu czasu,zżyłyśmy się bardzo.Alma chodziła za mną jak pies,łaskawiej też traktowała mnie na swoim grzbiecie.Czasem jednak jej charyzmatyczny charakterek dawał o sobie znać.Jeżeli tak można powiedzieć o koniu,to powiem,że miała silną osobowość.Jak sobie coś postanowiła,to musiało tak być.Jeżeli akurat chciała poczuć "wiatr we włosach",to jednym,zgrabnym ruchem głowy,potrafiła wyszarpnąć linkę z mojej ręki i pogalopować choć przez chwilę.Nie umiałam się na nią gniewać.Widok był wspaniały.Koń w ruchu-nie ma nic piękniejszego.A jeżeli jest to jeszcze koń arabski,to lepiej być nie może.Alma nie miała udokumentowanego pochodzenia.Ja jednak podejrzewałam,że płynie w niej krew arabska.Kiedy patrzyłam na nią galopującą w oddali,to przekonanie moje przeradzało się w pewność,że klacz ta ma w sobie tą szlachetną krew i to naprawdę sporo litrów:)))Alma galopowała z wysoko uniesionym ogonem i zadartą głową.W kłusie czy galopie potrafiła "zawieszać się" nad ziemią.To bardzo charakterystyczne dla Arabów.Charakter jej też o tym
świadczył-choć temperamentu jej nie brakowało była posłuszna,niezwykle inteligentna ,wrażliwa i bardzo przywiązana do człowieka (czyt.do mnie).A co śmieszne i ciekawe,z moim dziadkiem niecierpieli się szczerze:)To chyba przez starcie dwóch mocnych charakterów.Żaden nie chciał odpuścić:)
O Almie mogłabym opowiadać godzinami,więc pozwólcie,że przytoczę Wam tylko kilka najzabawniejszych lub ciekawszych sytuacji z jej udziałem.

Nigdy nie zapomnę jak pojechaliśmy na przejażdżkę do lasu.Alma szła zaprzężona w małą,lekką bryczkę.Jechaliśmy leśną dróżką-powoli,bez pośpiechu.Z odległości kilkudziesięciu metrów,zauważyliśmy idących w naszym kiernku grzybiarzy.Nieśli kosze wypełnione po brzegi.
Gdy już mieliśy się mijać,Alma nagle skęciła w ich stronę,nie zważają na ściągnięte wodze.Chęć posmakowania prawdziwków okazała się silniejsza.Zanurzyła łeb w koszu i wybrała najdorodniejszy okaz,po czym spałaszowała z apetytem.Nie wierzyłam...Ona jadła grzyby!!!W podobnym szoku,lekko przestraszeni stali nasi grzybiarze.I choć przepraszaliśmy ich serdecznie,to oni nie bardzo wiedzieli,co też to stało się przed chwilą.Odjechaliśmy,a oni dalej trwali w osłupieniu:)
Fakt jest taki,że Alma była strasznym łakomczuchem,a najbardziej smakowało jej to,czego normalny koń nie chciałby nawet dotknąć chrapami.Bułki z małem-kochała!No ale żeby surowe grzyby?...Tak było:)


Miło też wspominam jesienne dni,mimo,że wyjątkowo bure i zimne były.Zbieraliśmy wtedy resztki marchwi z pola-takie malutkie ostatki,które trzeba było wygrzebywać z ziemi.Ja przykucnięta,oczyszczałam marchewki z piasku,a Alma ustawiona za mną,przerzucała łeb przez ramię i czekała z nadzieją,że ją poczęstuję.Trudno pewnie Wam sobie wyobrazić taką scenę,więc jest i zdjęcie,które to obrazuje.Umorusani byliśmy oboje,ale to były naprawdę szczęśliwe chwile:)






A oto inne miłe wspomnienie,które mnie nie opuszcza.
Moja więz z Almą była już na tyle silna,że ufałyśmy sobie,prawie bezgranicznie.Może nawet powinnam odrzucić to prawie.
Wieczorami Alma lubiła sobie pobiegać.Gdy dobiegała na skraj lasu położonego ok 200m od domu,zatrzymywała się i wyglądała mojej osoby.Miałyśmy taką "zabawę".Ona stawała pod lasem,ja obok stajni i jak tylko mnie dostrzegała-widziała,że stoję z szeroko rozpostartymi rękoma,to zaczynała galopować całym pędem,cwałowała,.Zatrzymywała się jakiś metr przede mną,hamując tak,że aż jej zad się uginał:)Wtulała się potem we mnie i czekała,aż pogładzę po łebku.Jak osiołek wracała ze mną do stajni.Uwielbiałam to zderzenie jej dwojakiej natury.Pełna charyzmy,chwilę wcześniej krew się w niej burzyła,by w jednej sekundzie stać ze spuszczoną głową i wolniutko stąpać.Nieprawdopodobny widok.
Pamiętam,że nawet babcia,choć ostrożna i zawsze mnie przestrzegała,to na te nasze zabawy patrzyła z uśmiechem.Zawsze wieczorem wychodziła przed dom i czekała na nasze przedstawienie:)
A i dziadek,choć Almy nie lubił,patrzył z uśmiechem i chyba trochę,z niedowierzaniem.

Pamiętnym dniem,był dzień,w którym Alma urodziła żrebię.Ogierek był niezwykle urodziwy.Gniady,z piękną długą smukłą szyją i także samo niebotycznie długimi nogami.Wyjątkowo śliczny żrebak.
Pojawił się jednak poważny problem,bo wspomniane,długie nóżki,nie pozwalały mu schylić  się na tyle,by mógł swobodnie ssać klacz.Z pomocą przyszła nasza kózka,której mleczko popijał z butelki maluszek.Popijał ale słabo,mlaskał,resztki spływały po pyszczku-wyrażnie mu nie smakowało.Jak wiadomo pierwsze mleko matki jest bardzo wartościowym pokarmem i zmarnować go byłoby grzechem.Więc nie miałam wyjścia i sama musiałam wziąć się do roboty.Zanim jednak zdradzę na jaki pomysł wpadłam,musicie wiedzieć,że Alma,po urodzeniu żrebięcia,stała się bardzo niebezpieczna dla każdego kogo nie znała.Dziadka tolerowała,ale bez zbytniego spoufalania.Nikt inny do stajni nie mógł zaglądać,ba nawet nosa wsadzić,chcąc z daleka dojrzeć nowe stworzonko,bo Alma rzucała się jak rozścieczony pies,wydając z siebie przerażający , jak na konia, odgłos ostrzegawczy.Dla obcego człowieka była naprawdę niebezpieczna.Wystarczyło,aby przez małe okienko zobaczyła kogoś w oddali,a już niespokojnie stąpała  i wierciła się po stajni.
Tylko mnie tolerowała całkowicie,tak jak to swoje żrebię.Uspokajała się,gdy tylko byłam blisko.Ufałą mi bezgranicznie.I ja jej.Do tego stopnia,że wspomniany pomysł obróciłam w czyn:)Dziadek był początkowo sceptyczny co do moich planów,ale przekonującym był ten niezwykły spokój klaczy,gdy tylko pojawiałam się w jej pobliżu.Nawet babcia była o mnie spokojna,już tyle widziała,że chyba nie wyobrażała sobie,by Alma mogła mi zrobić krzywdę.
No to coż było robić.Wzięłam do ręki wiaderko,podeszłam do klaczy,pogłaskałam po grzbiecie i brzuchu.Alma stała spokojna jak baranek,miałam wrażenie,że zaraz uśnie na stojąco.To był dobry moment.Schyliłam się,weszłam pod jej brzuch,oparłam się na jednym kolanie i zdajałam mleko dla oseska.Taki cudny żrebak nie mógł mi się zmarnować.Alma nie reagowała kompletnie.Ani razu nie przestawiła nawet nogi.Nie dała mi żadnego powodu bym mogła poczuć choć cień obawy.Taka kochana była!
Ogierek,mleko z butelki pił za dwoje,aż cmokał:)Nic mu już do szczęścia nie brakowało.Ani mnie:)
Żrebak na tyle się wzmocnił,że gdy wychodziliśmy na spacery,to wierzgał jak opętany.Trzeba było uważać,by nie oberwać boleśnie.Ja stawałam "przyklejona" do Almy i byłam bezpieczna:)
Ogierek przeżył zaledwie dwa tygodnie,wdała mu się poważna infekcja i choć weterynarz robił co tylko mógł,konika nie udało się uratować.Tak się zdarza,bo konie choć silne i duże,są w rzeczywistości niezwykle delikatnymi stworzeniami.Bardzo to przykry moment wtedy nastąpił.

Alma była wspaniałym koniem .I nawet wybaczam jej,że zrzuciła mnie z siodła z premedytacją.Zrobiła to,gdy obrałyśmy już drogę na powrót do domu.Bez mojego pozwolenia (już mówiłam,że jak postanowiła,tak było) weszła w galop,fiknęła tylnymi nogami,a głowę spuściła na tyle nisko,że wyleciałam jak z procy.Upadek był bolesny,nie powiem,że nie.Przez tydzień czułam każdą kostkę:)
Alma wpadła do stajni z pustym grzbietem.Dziadek chyba nie spanikował,bo szedł w moją stronę dziwnie spokojnym krokiem,ręce jak zawsze,trzymał za sobą.Z daleka się śmiał (pewnie ucieszył się,że żyje:)) i pytał czy,przepraszam za wyrażenie,dedupens mam cały:)))
To było jeszcze w tych początkowych miesiącach mojej znajomości z Almunią,potem już nigdy tak brzydko mnie nie potraktowała.Nauczyła odwzajemniać się takim samym szacunkiem,jaki dostawała ode mnie.Nigdy na niej niczego nie wymuszałam.W upalne dni,dostarczałam jej ochłody w postaci kąpieli.Wodą z węża ogrodowego polewałam jej sierść,uwielbiała to.Przy okazji używałam też szamponu,by dokładnie umyć ją z kurzu.Przyjemne z pożytecznym.Była potem tak czyściutka i tak pięknie połyskiwała w słońcu.Całkiem nowy koń:)
Razu jednego,po skończonej takiej kąpieli,Alma POSTANOWIŁA...wytarzać się w piachu.Wyrwała się umiejętnie,jak to tylko ona potrafiła i popędziła w poszukiwaniu najlepszego i najbardziej piaszczystego miejsca.Za chwilę przybiegła.Przede mną stał teraz koń ulepiony z błota.
Swoją drogą,dziś myślę,że był to piękny widok i uśmiecham się na samą myśl:)))
Dziś zostało mi po niej zaledwie kilka zdjęć i cała masa wspaniałych wspomnień:)






Na zakończenie chcę Wam jeszcze przytoczyć ciekawostkę.Zdarzenia takie są rzadkością,ale zdarzają się i taka właśnie historyjka zdarzyła się dziadkowi.Jego kasztanowata klacz Lalka,urodziła 2 żrebiątka-chłopca i dziewczynkę:)Odbierając poród,sam nie wierzył co się dzieje.
Żrebięta były tak malutkie i słabe,że dziadek przez dwa tygodnie nie wychodził ze stajni,nawet na chwilę.Mówię prawdę.Pilnował,by klacz nie przydusiła któregoś przez przypadek,dostawiał maluszki do wymiona,by mogły napić się mleka.Tak się poświęcał.I udało się!Maluszki przeżyły.Były nie lada atrakcją.Wszyscy chcieli je zobaczyć:)))To tak rzadkie,że jak już się zdarzy, to pokazują w Teleexpresie:)Poważnie:)Dziadka akurat nie pokazali-ale to było tak dawno,że chyba jeszcze wtedy Teleexpresu nie było:)
Jak żrebaczki trochę podrosły,wychodziły w ciepłe,wiosenne dni,przed stajnię i wygrzewały się jak koty,wystawiając brzuszki w stronę promieni słonecznych.
A jak chodziły,to zawsze razem,najczęściej "z łepkiem przy łepku":)

                  Jak się dobrze przyjrzycie,to w oddali biegają dwa zrebaczki,małe jak koty:)





                                             A tutaj wspomniany wcześniej "łepek w łepek".






                           No i najfajniejszy obrazek-kąpiele słoneczne.Słodziaki prawda?:)))





A tutaj, jak się zapewne domyślacie,mój dziadziuś,który jest sprawcą tej mojej fascynacji i wielkiej miłości do koni:)



Kończę.Jeżeli dotrwałyście do końca,to tym bardziej mi miło:)
Jak widzicie kocham te konie ogromnie,ale to też nie jest tak,że wszystkie tak samo,miłością bezgraniczną.
Nie! One mnie wszystkie fascynują,czy te piękne,czy te zaniedbane.Wszystkie mają w sobie coś,co sprawia,że przystanę przy każdym,ale tak jak w życiu,tak i w tym końskim świecie,miłość,przyjażń trafiają się stosunkowo nie często.W życiu też musi trafić swój na swego,nic na siłę.A jak się już trafi,to trzeba takie zwierzę otoczyć szacunkiem i zrozumieniem,tak jak człowieka,a ono się odwdzięczy.Kiedy obdaruje Cię swoim zaufaniem,to masz przyjaciela na całe życie,takiego co to nigdy nie zawiedzie,będzie kochał do końca.A z ludżmi cóż...bywa różnie...nigdy nic nie wiadomo...

                                                       

                                                          Pozdrawiam:)
                                                              Ada:)

21 komentarzy:

  1. Aduś, pięknie malujesz!
    To źrebiątko jest takie chudzieńkie, jakby dopiero co przyszło na świat.
    Podziwiam szczerze, bo ja z tą techniką jestem zupełnie na bakier. Aż dziw, że udało mi się dwie córki zachęcić i wspierać w malowaniu i mają super efekty.
    Przeczytałam Twoje wspomnienia jednym tchem, kochasz konie miłością wielką i czuć to w każdym słowie.
    Ja nie miałam takiej okazji, bo dziadkowie konia nie mieli. Były natomiast krówki i - gdy żaden z sąsiadów nie mógł pomóc w zwiezieniu plonów z pola - babcia zaprzęgała do wozu Bystrą lub Łysą. Widok komiczny, ale dziadek stolarz zrobił dla nich mniejszy wóz, aby się nie przemęczały.
    A chwile spędzone z dziadkami i dla mnie były cudowne i niepowtarzalne.
    Serdeczności na weekend przesyłam :-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Iwonko dziękuję za miłe słowa,a najbardziej za poświęcony czas na moją opowieść.Cieszę się,że przywołałam i Twoje wspomnienia.Musisz przyznać,że z niezwykłym sentymentem wspomina się te chwile,prawda?
      To życie bliżej natury było bogatsze,pod każdym względem.Popatrz jak ludzie dbali o zwierzęta,czasem myśleli o nich bardziej niż o sobie,szanowali to co mieli,umieli dostrzegać małe szczęścia.
      Jeszcze raz Ci dziękuję i również ślę moc serdeczności:)

      Usuń
  2. Kto nie pamięta Kariono ?!- też sie na nim wychowałam. Twoje opowiadanie jest jak kolejna częśc tego filmu z dzieciństwa, tyle, że o jego kolejnych pokoleniach. Pięknie piszesz, masz lekkie pióro, powinnaś pomyśleć o pisaniu dla dzieci, młodzieży...Wspaniałe przygody miałas z końmi, widać, ze to Twoi przyjaciele :) Dziadkowi gratuluję wnuczki- widać, że dał Ci gwiazdkę z nieba. A Tobie gratuluję dziadka- wspaniały jest :) Obraz śliczny :) Zdolna babka jesteś :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję Ci Aguś:)
      Masz rację,jakby na to nie patrzeć,gwiazdkę z nieba dostałam!
      Pozdrawiam Cię serdecznie:)

      Usuń
  3. Aduś, cudowny obrazek z dzieciństwa, niewątpliwie konie są Twoją wielką miłością, pasją a obcowanie z nimi nauczyło Cię zrozumienia, szacunku i wrażliwości dla tych cudownych zwierząt. Historie, jakie opisałaś są wzruszające i niesamowite. Czytałam Twoje opowieści jak dobrą książkę - pięknie, bardzo obrazowo i emocjonalnie opisujesz swoją wyjątkową przyjaźń i zamiłowanie do koni. Dowiedziałam się wielu ciekawych rzeczy z końskiej natury i zazdroszczę (pozytywnie) takich wspaniałych wspomnień z dzieciństwa - ukłony dla Dziadziusia za to że zaszczepił w Tobie tę niezwykłą pasję i dla Babci - że czujnie i ze zrozumieniem patrzyła jak pod jej dachem wyrasta taka dzielna miłośniczka koni.
    A dla Ciebie wielkie brawa za podejście i zrozumienie, za nawiązanie niezwykłej więzi ze swoimi ulubieńcami. To jest bardzo ujmujące. A film "Karino" też uwielbiałam i oglądałam z wielkim zaciekawieniem.
    Obraz namalowałaś prześlicznie - podoba mi się tak bardzo jak wszystkie Twoje poprzednie. Jest namalowany miłością dlatego tak pozytywnie działa na odbiorcę.
    Adeczko - wpis piękny, jestem zachwycona Twoim talentem i osobowością - Podziwiam Cię za wszystko, czego się tu dzisiaj dowiedziałam i co zobaczyłam. Buziaki :-)))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję Ci bardzo za te wszystkie miłe słowa.Cieszę się,że tak odebrałaś tą moją opowieść:)
      Przesyłąm buziaki:)

      Usuń
  4. Z ogromnym zainteresowaniem przeczytałam Twoją Ada historię o koniach. Czułam Twoją fascynację tymi zwierzętami i wielką do nich miłość. Ślicznie ją opisałaś. Konie miałaś cudowne, Dziadka wspaniałego. Można to dostrzec w Twoich obrazach. Bo ten mały, jak piszesz, jest równie piękny jak pozostałe. Podziwiam Twoje umiejętności.
    Dzięki Tobie i ja powspominałam "moje" konie. Bo także miałam Dziadka, który je kochał. Cześka (narowista, dała mi kiedyś popalić:)), Baśka - łagodna i Blondyna, pod której brzuchem bawiła się moja malutka siostra a ona ostrożnie przekładała nogę, by jej nie nadepnąć. Wszystkie zimnokrwiste, Nie używane do jazdy wierzchem, pracujące w polu ale traktowane z szacunkiem, zadbane i wystrojone w niedzielę do kościoła:)
    Dziękuję jeszcze raz Aduś. Pozdrawiam i czekam na następne konie w Twojej galerii.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Upss... nieużywane miało być:P

      Usuń
    2. Cieszę się Izuniu,że swoją historią,przywołałam też i Twoje wspomnienia.Miło się do nich wraca,prawda?
      Moja Bunia zimnokrwista też pewnie nigdy nie zaznałaby "kariery" wierzchowca,gdyby nie ja:)))
      Również Ci Izuniu dziękuję,a konie już "się malują":)
      Pozdrawiam:)

      Usuń
  5. Jestem pod wrażeniem Twoich malarskich umiejętności.
    To niesamowite, że od małego zafascynowały Cię konie i że miałaś okazję również o tym przekonać się w realu.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję Ci Aniu:)
      To prawda,miałam dużo szczęścia,że poszło to w parze:)

      Usuń
  6. Ale się zaczytałam... Piękna opowieść Adusiu, masz niezwykłe wspomnienia. Takie przeżycia to prawdziwe bogactwo. Może łaskawy los sprawi, że znów będziesz mieć przy sobie te wspaniałe zwierzęta, kto wie.
    Tą miłość widać w Twoich obrazach. Dzisiejszy też jest piękny. Poświata zachodzącego słońca jest niezwykle subtelna a światło pięknie rozjaśnia skórę - prawdziwy majstersztyk! I ten piasek spod kopyt jak unosząca się mgła. Nie będę pytać jak to robisz bo teraz już wiem - malujesz sercem.
    Miłego weekendu kochana!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ewuniu,nie mogłaś tego lepiej ująć!Ja faktycznie,czasami nie wiem jak coś namalować,nie zastanawiam się specjalnie-serce podpowiada:)
      Dziękuję Ci za Twoją miłą wizytę i przesyłąm pozdrowienia:)

      Usuń
  7. Pięknie opisałaś swoją historię z końmi. czytało się tak jak książkę, w której autor z nostalgią sięga w przeszłość i opisuje to co do tej pory w sercu czas nie zatarł. Cudowne opowieści!
    A obraz..., słów brak. I jeszcze z pamięci malowany,a nie ze zdjęcia, toż to mistrzostwo świata. Wiem, że namalować konia jest bardzo trudno, dlatego chylę czoła przed takim efektem! :)
    Pozdrawiam ciepluteńko

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję Ci bardzo za tyle ciepłych słów.Wspomnienia dotyczące koni są dla mnie szczególnie ważne,dlatego tym bardziej mi miło:)
      Również pozdrawiam Cię cieplutko:)

      Usuń
  8. Piękny i taki słodki.
    O koniach dokończę czytać w wolnej chwili, bo właśnie muszę zamknąć komputer, ale bardzo mnie zaciekawiłaś.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję i serdecznie zapraszam.Bedzie mi miło,jeżeli znajdziesz chwilkę,by poczytać moje opowieści:)

      Usuń
  9. Przeczytałam całość... Twój tekst pozostawia takie ciepełko w sercu ;) sama nigdy nie miałam zwierząt, nie wychowywałam się z nimi, teraz też nie mam pupila, i to o czym piszesz jest dla mnie w pewien sposób nowością... :) Czuć jak wielką masz pasję, i ile miłości w sobie nosisz, to jest po prostu piękne i wzruszające :) Ciekawie napisałaś o każdym Twoim przyjacielu, mnie w szczególności zainteresowała Alma :)
    Fajnie, że podzieliłaś się swoimi wspomnieniami :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję Ci Justynko za tyle serdecznych słów,bardzo mnie wzruszyły.
      I za czas,który poświęciłaś na przeczytanie moich wspomnień:)
      PS.Alma była niesamowitym koniem,można jej przypisać całą masę ludzkich cech:)

      Usuń
  10. Wspaniały post napisałaś! przeczytałam i wzruszyłam się. Dobrzy ludzie mają w sobie wiele pozytywnych uczuć dla zwierząt. A zwierzęta to czują i te dzikie powoli dają się oswajać. Musi to być bardzo ciekawe jak duże zwierzę zaczyna okazywać delikatność w stosunku do dziecka, ufać mu i z czasem daje się pielęgnować. Troszkę Ci zazdroszczę, że miałaś takie okazje do przyjaźni z końmi, ale gratuluję też umiejętności pielęgnacji i ich oswajania. Dzięki za Twoje wspomnienia. Pozdrawiam wakacyjnie:))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja również Ci bardzo dziękuję Alinko.Cieszę się,że tak miło odebrałaś te moje wspomnienia.Były to piękne chwile,dlatego tak często wracam myślami w przeszłość:)
      Jeszcze raz dziękuję i pozdrawiam-również wakacyjnie:)

      Usuń

Dziękuję za każde pozostawione słowo:)